niedziela, 26 listopada 2017

Król Artur, Guy Ritchie i trwałość monomitu


Oglądaliście Króla Artura. Legendę miecza? Pytam, bo poniższy tekst jest przynajmniej po części spoilerem, o czym niniejszym w tym miejscu ostrzegam. Filmowi warto się jednak przyjrzeć, gdyż najnowsze dzieło Guya’a Ritchiego to niezły dowód na trwałość schematu monomitu. Trwałość tak dużą, że pozwala ona przetrwać monomitowi nawet świadome zabiegi demitologizacyjne.


Cóż wiec tu mamy? Ritchie bierze na warsztat legendy arturiańskie i wpycha je w charakterystyczną dla siebie formułę znaną z Porachunków, czy Przekrętu. Pod względem formalnym Króla Artur. Legenda miecza to teledyskowy montaż, zabawy z chronologią i spora dawka ironii. A w środku wczesnośredniowiecznego Londynu (o przepraszam, Londinium) znajdziemy nawet szkołę kung-fu. Ważniejsze jest jednak, że postmodernistyczny lifting dotyka także samej postaci Artura, który staje się typowym bohaterem filmów Ritchiego, czyli drobnym przestępcą i kombinatorem starającym się przetrwać w obliczu starcia z Naprawdę Złymi Ludźmi. Wiąże się to oczywiście z koniecznością jego uczłowieczenia i zracjonalizowania, a wiec właśnie demitologizacją, która w ostatnich latach niczym walec przetoczyła się przez kino superbohatreskie. Tym razem sprawa jest trudniejsza, bo zdemitologizować trzeba postać, która tak czy siak dalej ma władać zaklętym mieczem, otrzymanym (trochę z drugiej ręki) od było nie było bogini, a której sojusznikami i wrogami są istoty władające magią. Niemniej udaje się to. Artur jest bardzo ludzki. I wychodzi mu to na dobre.

Co jednak dzieje się pod powierzchnią tej wyjściowo mitycznej opowieści? Ano nie dzieje się nic. Pomimo całej demitologizującej rewolucji, która dotknęła Artura sam schemat jego przygody to czysty monomit. Wzięty w zasadzie na żywca. Bohater żyje więc swoim życiem i nie ma najmniejszego zamiaru wikłać się w jakiekolwiek awantury (w każdym razie nie większe niż spuszczenie łomotu wikingom, którzy wcześniej pobili prostytutkę z burdelu, nad którym sprawuje pieczę). W przygodę zostaje wrzucony dosłownie na siłę, a i tak potrzebuję ciągłego popychania ze strony mentora (rola rozpisana na dwie postacie: Czarodziejkę i starego towarzysza ojca bohatera), by w ogóle przemieszczać się we właściwym kierunku. Jeśli już jednak się go popchnie to radzi sobie pięknie. Najpierw śpiewająco przechodzi przez próby kwalifikacyjne a ostatecznie wygrywając z własnymi najgłębszymi lękami pokonuje arcyłotra (znakomity Jude Law). W finale Artur zostaje więc wreszcie królem i odmienia świat, pokazując zresztą, że i on sam uległ przeminie, która czyni go właściwym człowiekiem na właściwym miejscu (zaskakująco pokojowe rozwiązanie sprawy ze wspominanymi wcześniej wikingami).   

Wygląda więc na to, że twórcy filmu, przy całym swym dekonstrukcyjnym podejściu, nie chcieli ryzykować i gmerać przy tym co naprawdę dobre. Ba! Całkowicie na powierzchnię wyciągnięty zostaje inicjacyjny charakter bohaterskiej podróży. W dyskusji obu mentorów Czarodziejka mówi do mającego wątpliwości Bedivere (cytuje za polskim tłumaczeniem):

Nie musi przeżyć cały. Trzeba zniszczyć jego dawne ja. Udręczyć go. Ma się zmienić? Zapewnij mu wyzwanie.
Ładna streszczenie idei inicjacji.
Właściwie mam wiec chyba nowego ulubieńca jeśli chodzi o ilustrację obecności monomitu we współczesnym kinie (żegnaj Matrixie). Ważniejsze jest jednak, że jak widać monomit może wyrażać się bądź w typowo mitycznym decorum, bądź też kryć się za pozornie zdmitologizowaną treścią, która de facto okazuje się osadzona na jak najbardziej mitycznym scenariuszu i z niego właśnie czerpać swoją siłę.
Share:

czwartek, 23 listopada 2017

Zbuduj sobie mit

Parę dni temu, przez parę (bardzo udanych) dni brałem udział w XXII Warsztatach Strategicznych Questusacademy: „Humanizacja Brandingu i Komunikacji w Czasach Sztucznej Inteligencji. Łącząc Stare z Nowymi Czasami”. Wysłuchałem wielu interesujących wystąpień, a sam mówiłem (bez zaskoczenia) o możliwości zastosowania mechanizmów mitu w komunikacji marketingowej (temat wystąpienia to „Zbuduj sobie mit”). Po tym wszystkim została mi prezentacja i żeby się nie marnowała teraz ją udostępniam oklejoną dodatkowymi komentarzami. Tym razem zdradziłem sway’a na rzecz prezi. Do wglądu tutaj.

Share:

sobota, 11 listopada 2017

Zombies, zombies everywhere!

Zanim sypnie Mikołajami jeszcze jedna refleksja na temat straszenia potworami. Pisałem, że w sezonowych reklamach pojawiających się przy okazji Halloween jest zadziwiająco mało duchów (zadziwiająco, jak na święto, które właśnie duchom jest poświęcone). Za to zombie atakują dosłownie z każdego kierunku (poniżej dwa całe pakiety reklam z zombie w roli głównej).




Sytuacja „dużo zombie, mało duchów” jest o tyle ciekawa, że z punktu widzenia mechaniki wytwarzania wyobrażeń nadprzyrodzonych nie ma tu żadnej różnicy – oba przypadki to wyobrażenia kontrintuicyjne powstające w efekcie usunięcia jednej typowej dla człowieka cechy (cielesności bądź wolnej woli). Odwołując się wyłącznie do owej mechaniki nie sposób byłoby wyjaśnić dlaczego zombie cieszą się aktualnie większą popularnością niż duchy. Przenikająca się z koncepcją kontrintuicyjności teoria epidemiologii reprezentacji (zob.: D. Sperber, The Modularity of Thought and the Epidemiology of Representations, [w:] Mapping the Mind. Domain Specificity in Cognition and Culture, Lawrence A. Hirschfeld, Susan A. Gelman (ed.), Cambridge 2002) zawsze zakładała jednak, że wpływ na sukces dystrybuowania danego wyobrażenia mają także czynniki ściśle środowiskowe. A niektóre z nich – zwłaszcza, gdy chodzi o analizę przepływu idei w sieciach społecznych – bywają koszmarnie nieprzewidywalne.
W przypadku zombie sprawa wydaje się jednak być czymś więcej niż chwilową modą. Wygląda na to, że figura zombie, która pod względem swojej kontrintuicyjności jest równorzędna figurze ducha posiada nad nią tę przewagę, że stanowi lepszą podstawę dla konstrukcji metaforycznych. Jest więc częściej wykorzystywana, bo przy jej użyciu da się mówić o  większej liczbie spraw. Innymi słowy człowiek pozbawiony wolnej woli jest bardziej użytecznym symbolem niż człowiek pozbawiony ciała. W ciągu swoje historii (K.W. Bishop, American Zombie Gothic. The Rise and Fall (and Rise) of the Walking Dead in Popular Culture, Jefferson 2010) zombie był już metaforą nazizmu, komunizmu, fundamentalistycznych terrorystów, a także opresyjności patriarchatu i społecznego konsumpcjonizmu.
Jednym z najciekawszych znanych mi przykładów takiej użyteczności zombie jest zamieszczenie scenariusza zachowań na wypadek inwazji żywych trupów na oficjalnym blogu Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorób, czyli było nie było agencji federalnego rządu USA. Amerykanie naprawdę spodziewają się zagrożenia ze strony zombie? Nie, ale jeśli jesteś przygotowany na noc żywych trupów, to jednocześnie jesteś gotów zmierzyć się z wieloma innymi znacznie bardziej prawdopodobnymi sytuacjami. A o zombie ludzie czytają chętniej niż o prawdziwych wirusach.
Dla marketingu wniosek z tego taki, że w dającej się przewidzieć przyszłości na zombie stawiać można w ciemno. Moda na żywe trupy nie powinna jakoś nagle się skończyć.
Share:

czwartek, 9 listopada 2017

Komunikat – blogi naukowe UJ


To, że ja chętnie przyznaję się do Uniwersytetu Jagiellońskiego to jedno. Teraz jednak to Uniwersytet Jagielloński postanowił przyznać się do mnie. A dokładniej do niniejszego bloga, który został umieszczony na oficjalnej liście blogów naukowych prowadzonych przez pracowników UJ. Miło.

Od tej pory na dole strony znajdziecie informacje o akcji Nauka UJ.

Share: