poniedziałek, 21 stycznia 2019

Co marketing powinien wiedzieć o religii? [Część III i ostatnia]

Pamiętacie? Marketing interesuje się religią, bo religie to całkiem niezłe i sprawdzony systemy zarządzania ludzkimi postawami. Gdyby tak dało się co nieco z ich mechaniki skopiować i sprzedawać marki tak, jak pewne idee religijne. Ach, życie byłoby wtedy piękne. Wyszło jednak na to, że jeśli marketing bierze się za religię, to przede wszystkim podkreśla, że religia to coś ważnego. Jasna sprawa, ale zdrowie, praca, uroda, a czasami na przykład także konieczność starannego segregowania śmieci także przez wielu ludzi uważane są za rzeczy ważne (niekoniecznie jednocześnie). Wszystkie te sprawy też nieźle potrafią zorganizować nam życie pochłaniając znaczne ilości naszego czasu i środków. W rzeczywistości istotniejsze wydaje się to, że faktycznie zarówno religie, jak i marki pełnią funkcję światopoglądowe, to jest wyraża się w nich pewna ogólna koncepcja rzeczywistości, wyznaczają one cele działań i sposoby ich realizacji. Czy jednak marki i religie oferują takie same koncepcje światopoglądowe? Niekoniecznie. A właściwie to wyjściowo zdecydowanie nie.
Marki i religie podobne są zatem do siebie o tyle, o ile jedne i drugie realizują funkcje światopoglądowe. Jedne i drugie są też znakomite w organizowaniu ludzkich wspólnot oraz zaspokajaniu rozmaitych indywidualnych potrzeb psychicznych. Tyle tylko, że jak było widać przy okazji zrobionego wcześniej przeglądu koncepcji religii, żadna z tych cech nie jest czymś dla religii specyficznym.  Dowolna ideologia ma te same właściwości. Popatrzcie tylko jak skuteczny w obu tych wymiarach okazał się wizja zawarta w Manifeście komunistycznym (przypominam, że zesłali ją Marks i Engels, a nie Bóg). Czy marki są jak komunizm? Wygląda na to, że tak i rzecz jasna znajdziecie w internetach rzeczy zestawiające te dwa zjawiska (tu na przykład: Five content marketing lessons from the Communists). Ale czy wynika z tego coś sensownego? Hm…
Jak zostało to pokazane we wcześniejszych wpisach religia jest ideologią specyficznego rodzaju. Muszą się w niej pojawić nie tylko rzeczy istotne, ale też nadprzyrodzone. A żeby nie posługiwać się tym nieprecyzyjnym terminem, zaproponowałem, by posłużyć się podejściem, które redukuje wrażenie nadprzyrodzoności do postaci pewnych wybranych produktów ludzkiej psychiki. Dobra religia to zatem taka religia, w której mamy kontrintuicyjnego agensa, którego my traktujemy poważnie, a on jest zainteresowany tym co się z nami dzieje. Dopiero ideologia z takimi wyobrażeniami i wszystkimi ich konsekwencjami ma charakter religijny.  
Stosunek marek do religii najprościej jest zatem ująć w postaci takiego modelu, w którym marki i religie to dwa podzbiory nadrzędnej kategorii reprezentującej bardziej ogólne zjawisko jakim jest ideologia (a jak komuś przeszkadza to określenie, to proszę je sobie zastąpić ładniejszym terminem światopogląd).

Czy zatem nie ma sensu zestawiać marek i religii, bo nie przyniesie ono nic więcej poza odkryciem, że ich wspólny mianownikiem jest ideologiczny charakter? Ależ nie. Sądzę, że sam pomysł „zajrzyj do religii, rozpoznaj mechanizmy i skopiuj je w marketingu” jest jak najbardziej sensowny. Ideologia, ideologii bowiem nierówna. Religie są akurat bardzo wydajnymi ideologia, więc marketing ma się tu czego uczyć. Rzecz jednak w tym, że to się samo (na mocy tego, że marki też są ideologiami) nie zrobi. Trzeba rozpoznać specyficzne mechanizmy działania religii (takie jak kontrintuicyjność) i dołączyć je do ogólnoideologicznych mechanizmów marek.

W efekcie pola obu podzbiorów faktycznie mogą się na siebie nałożyć. 

A jak to zrobić? Choćby przez aplikacje mechanizmów myślenia mitycznego, o czym opowiada ten właśnie blog. A w szerszej perspektywie potrzebne jest po prostu głębsze zrozumienie tego czym jest i jak działa religia. Rada: marketingowcy czytajcie religioznawców. Lub raz jeszcze w duchu przywołanego już Manifestu komunistycznego: Marketingowcy i religioznawcy wszystkich krajów, łączcie się!
Share: