Oglądaliście Króla Artura. Legendę miecza? Pytam, bo poniższy tekst jest przynajmniej
po części spoilerem, o czym niniejszym w tym miejscu ostrzegam. Filmowi warto się
jednak przyjrzeć, gdyż najnowsze dzieło Guya’a Ritchiego to niezły dowód na
trwałość schematu monomitu. Trwałość tak dużą, że pozwala ona przetrwać
monomitowi nawet świadome zabiegi demitologizacyjne.
Cóż wiec tu mamy? Ritchie bierze
na warsztat legendy arturiańskie i wpycha je w charakterystyczną dla siebie formułę
znaną z Porachunków, czy Przekrętu. Pod względem formalnym Króla Artur. Legenda miecza to
teledyskowy montaż, zabawy z chronologią i spora dawka ironii. A w środku wczesnośredniowiecznego
Londynu (o przepraszam, Londinium) znajdziemy nawet szkołę kung-fu. Ważniejsze jest
jednak, że postmodernistyczny lifting dotyka także samej postaci Artura, który
staje się typowym bohaterem filmów Ritchiego, czyli drobnym przestępcą i kombinatorem
starającym się przetrwać w obliczu starcia z Naprawdę Złymi Ludźmi. Wiąże się to
oczywiście z koniecznością jego uczłowieczenia i zracjonalizowania, a wiec
właśnie demitologizacją, która w ostatnich latach niczym walec przetoczyła się
przez kino superbohatreskie. Tym razem sprawa jest trudniejsza, bo zdemitologizować
trzeba postać, która tak czy siak dalej ma władać zaklętym mieczem, otrzymanym
(trochę z drugiej ręki) od było nie było bogini, a której sojusznikami i
wrogami są istoty władające magią. Niemniej udaje się to. Artur jest bardzo
ludzki. I wychodzi mu to na dobre.
Co jednak dzieje się pod powierzchnią
tej wyjściowo mitycznej opowieści? Ano nie dzieje się nic. Pomimo całej demitologizującej
rewolucji, która dotknęła Artura sam schemat jego przygody to czysty monomit.
Wzięty w zasadzie na żywca. Bohater żyje więc swoim życiem i nie ma
najmniejszego zamiaru wikłać się w jakiekolwiek awantury (w każdym razie nie większe
niż spuszczenie łomotu wikingom, którzy wcześniej pobili prostytutkę z burdelu,
nad którym sprawuje pieczę). W przygodę zostaje wrzucony dosłownie na siłę, a i
tak potrzebuję ciągłego popychania ze strony mentora (rola rozpisana na dwie
postacie: Czarodziejkę i starego towarzysza ojca bohatera), by w ogóle
przemieszczać się we właściwym kierunku. Jeśli już jednak się go popchnie to
radzi sobie pięknie. Najpierw śpiewająco przechodzi przez próby kwalifikacyjne a
ostatecznie wygrywając z własnymi najgłębszymi lękami pokonuje arcyłotra
(znakomity Jude Law). W finale Artur zostaje więc wreszcie królem i odmienia
świat, pokazując zresztą, że i on sam uległ przeminie, która czyni go właściwym
człowiekiem na właściwym miejscu (zaskakująco pokojowe rozwiązanie sprawy ze
wspominanymi wcześniej wikingami).
Wygląda więc na to, że twórcy
filmu, przy całym swym dekonstrukcyjnym podejściu, nie chcieli ryzykować i gmerać
przy tym co naprawdę dobre. Ba! Całkowicie na powierzchnię wyciągnięty zostaje
inicjacyjny charakter bohaterskiej podróży. W dyskusji obu mentorów Czarodziejka
mówi do mającego wątpliwości Bedivere (cytuje za polskim tłumaczeniem):
Nie musi przeżyć cały. Trzeba zniszczyć jego dawne ja. Udręczyć go. Ma się zmienić? Zapewnij mu wyzwanie.Ładna streszczenie idei inicjacji.
Właściwie mam wiec chyba nowego
ulubieńca jeśli chodzi o ilustrację obecności monomitu we współczesnym kinie
(żegnaj Matrixie). Ważniejsze jest
jednak, że jak widać monomit może wyrażać się bądź w typowo mitycznym decorum, bądź też kryć się za pozornie zdmitologizowaną
treścią, która de facto okazuje się osadzona
na jak najbardziej mitycznym scenariuszu i z niego właśnie czerpać swoją siłę.